24 maja 2013
Nie jestem z Warszawy. Nie mieszkam tam. (Jeszcze.) Nie kumam kompletnie tego przedstawienia pt. "Wiele hałasu o słoik". Jedna kwestia to neon, a druga - ważniejsza - kim jest słoik i dlaczego się go nie lubi. Pozastanawiam się.
Neon przedstawiający słoiki, projektu Designlab, czyli Magdaleny Czapiewskiej i Karola Murlaka, ma zawisnąć w stolicy jako nowy symbol miasta. Nie wszystkim się podoba i to akurat jest normalne, bo jeszcze się taki nie urodził, żeby wszystkich zadowolić. Może słoiki były najlepszą propozycją wśród zgłoszeń, a może nie były. Faktem jest, że lud przemówił i zagłosował. Ale tak to już jest, gdy się odda wybór w ręce ludu. Ludu, który ma komórki, który jest w każdym wieku (również gimnazjalnym), który lubi sobie robić jaja. W taki sam sposób pocztówką muzyczną Euro 2012 stało się "Koko koko Euro spoko". Polak lubi pomyśleć "A zagłosuję dla jaj, zobaczymy, co z tego będzie". No i są jaja. I bardzo dobrze!
Zwycięski projekt neonu. [źródło]
Na co dzień czytam w internetach, jak to wszyscy są sztywni, że w Polsce jest smutno, bo wszyscy połknęli kija. No to proszę bardzo, świetna okazja, żeby wyluzować. A niech sobie wisi ten słoik na moście, ścianie czy innej budowli. Do godła jeszcze nie wszedł, nie ma co wyć na alarm. Syrenki też szybko nie zastąpi, więc po co się martwi na zapas dziewczyna?
Symbolem Nowego Jorku jest jabłko. The Big Apple. Też gastronomiczny termin. Wzięło się stąd, że w latach 20. odbywały się tu wyścigi konne, w których nagrody nazywano jabłkami, a że były to spore sumy, stąd termin Dużego Jabłka. Czy geneza tego symbolu jest bardziej usprawiedliwiona niż słoik? Wątpię. Słoik przynajmniej odnosi się do człowieka, a więc najważniejszego elementu miasta, a nie martwej natury, nawet jeśli jest nią szmal.
Ale ciekawsze jest to, jaka przy tej okazji zmartwychwstała dyskusja o tym, czym a raczej kim jest słoik. Nie trzeba być z Warszawy, żeby znać ten termin i wiedzieć, że tzw. rdzenni warszawiacy słoików nie lubią, bo słoik to ktoś, kto tylko pracuje w stolicy, ale na weekend jeździ do mamy, żeby w niedzielny wieczór w słoiku przywieźć bigos czy inną sałatkę ziemniaczaną. Typowy słoik płaci podatki w rodzinnym mieście, a nie w Warszawie, w której na te podatki zarabia. Ale czy tak robią wszyscy? Wątpię. Zamiast wkurzać się na jakiś abstrakcyjny stereotyp, wkurzaj się warszawiaku na swojego kumpla Stefana czy Ryśka, który zabiera swoje cenne 18% z powrotem do Zgierza* - personalnie, nie ogólnie. Porozmawiaj z nim, edukuj go, może zrozumie, że ulice, którymi jeździ, nie remontują się same i za darmo.
Niechęć niektórych warszawiaków do przyjezdnych jest dla mnie niezrozumiała. Ponoć tylko 20% mieszkańców stolicy tamże się urodziło. Zatem gdyby te pozostałe 80% posłać z powrotem do domu, z Warszawy zostałoby ledwie 200-tysięczne miasto. Nie większe od Gdyni, Torunia czy Kielc. O co jeszcze chodzi? Że słoik zabiera pracę? A to nie jest czasem tak, że rekrutację wygrywa najlepszy kandydat? Jeśli jesteś najlepszy, warszawiaku, to nikt z prowincji nie będzie dla Ciebie zagrożeniem, więc wyluzuj.
W Trójmieście mieszkam prawie 7 lat. Tu też jest wielu imigrantów spoza metropolii - sama do nich należę, bo pochodzę ze Śląska (pozdrawiam moje rodzinne Zabrze). Nie wiem, skąd wywodzą się wszyscy moi znajomi, kto z nich się tu urodził, a kto nie. Bo to nie ma znaczenia. Razem tu mieszkamy, tworzymy jakąś całość, chcemy tu żyć. To nas łączy, nie dzieli.
Właśnie tak powstała Ameryka - z przyjezdnych. Indian, czyli rdzennych mieszkańców, jest tam w tej chwili niewielki odsetek - dokładnie 1,2% (dane z roku 2011). Ciekawe jest to, że w USA mało kto pytany o narodowość powie, że jest Amerykaninem. Nawet jeśli sam urodził się na przedmieściach Bostonu, a jego rodzice nigdy nie widzieli innej ziemi poza Massachusetts, i tak przyzna, że jest w 1/4 Włochem, 1/8 Grekiem i 1/16 Czechem. Reszta jest nieokreślona. Gdy mieszkałam w USA i przedstawiając się mówiłam, że jestem z Polski, moi nowi znajomi zakładali, że moi rodzice lub dziadkowie byli Polakami, a ja urodziłam się już tu, w północnej Kalifornii. Dla Amerykanów to normalne, że każdy jest skądś, niekoniecznie stąd.
Koncepcja amerykańskiego społeczeństwa kiedyś była nazywana melting pot, czyli tygiel narodów albo w wolnym tłumaczeniu - kipiąca zupa. Bo składa się z przeróżnych elementów wrzuconych do jednego garnka. Później zastąpiono tę teorię nazwą salad bowl, czyli miski z sałatą - bo to też jedno danie, ale wyodrębnia poszczególne składniki. Tak ważne jest dla nich, by jednak zachować swoją odmienność, jednocześnie tworząc wielką i spójną całość. I tę odmienność się celebruje, dba o nią, akceptuje.
Durny podpis: typowa sałatka.
Polakom najwyraźniej nie przeszkadza to, że w USA jest słoik na słoiku, bo niejedną nerkę byśmy oddali za to, żeby ci cholerni Jankesi wreszcie znieśli nam wizy. Też z chęcią wskoczylibyśmy do tej amerykańskiej sałatki. Też byśmy tam popracowali i przywieźli trochę dolarów. A na własnym podwórku jakoś dziwnie to samo zjawisko nam przeszkadza. Dlaczego? To pytanie retoryczne. Nie chciałabym w odpowiedzi czytać o tym, jak złe są słoiki, a jak czysta jest krew warszawiaków i kto ma komu co za złe. To bez sensu.
Sama niedługo zamieszkam w Warszawie. Typowym słoikiem nie będę, bo przenoszę firmę, będę płacić podatki na miejscu, nie wyjeżdżam co weekend i potrafię sobie sama ugotować, choć moja mama nadal sądzi (po 10 latach odkąd się od niej wyprowadziłam), że żywię się wyłącznie parówkami i kanapkami. Żyję i daję żyć innym. Uśmiecham się do ludzi na ulicy bez względu na to, gdzie się urodzili. Polecam, Arlena Witt.
_________________________________
*imiona i nazwy własne miejscowości przypadkowe